PL

WŻARŁ SIĘ WE MNIE BÓL...
PRÓBY LITERACKIE ABRAMA CYTRYNA

pod red.
DARIUSZA LEŚNIKOWSKIEGO,
KRYSTYNY RADZISZEWSKIEJ
i EWY WIATR








BOLEŚĆ

Wżarł się we mnie ból i tłoczy.
Zrósł się ze mną za pan brat.
Obłęd tępy oczy mroczy
I wiruje cały świat.
Żar boleści duszę pieści.
Wtłoczył mnie w czerń plugawą.
Spity żółcią idę w mrok.
Dynamo - serce jaźń bezcześci
I szaleje dziki wzrok.
Brudem życia pomazany
Wrze myślami ducha ul.
Idę w mroki obłąkany.
Idzie ze mną ból.
Wrósł się we mnie korzeniami,
Pije soki z źródeł życia,
Rwie psyche kawałami.

Wżarł się we mnie ból i tłoczy,
Zrósł się ze mną za pan brat.
Obłęd tępy oczy mroczy
I wiruje cały świat.
Wbił się we mnie gorzką mocą,
Wtłoczył duszę w ciemne mroki.
Myśli rojne umysł grzmocą,
Wrą burzliwe jak potoki.
I bólowi duszą zdany
Grzęznę w mym żywocie.
Żółcią gorzką tępo schlany
Ginę w martwym błocie.
Wgryzł się we mnie ból i tłoczy,
Topi ostrze w żywej ranie.
Krew mej psyche falą broczy,
Że zatacza się pijanie.

Wżarł się we mnie ból i tłoczy,
Zrósł się ze mną za pan brat.
Obłęd tępy oczy mroczy
I wiruje cały świat.
Wbił się we mnie gorzką mocą,
Wtłoczył duszę w ciemne mroki.
Myśli rojne umysł grzmocą,
Wrą burzliwe jak potoki.
Topi ostrze ból pudowy,
Serce w łunie gorze.
Korzeń wychlał sok mój zdrowy.
Któż tę rozpacz zmoże?
Oplatała mnie zawile,
Siecią poplątaną.
Krew nie pędzi zdrowo w żyle,
Za chwilę tętna staną.

Wżarł się we mnie ból i tłoczy,
Zrósł się ze mną za pan brat.
Obłęd tępy oczy mroczy
I wiruje cały świat.
Wbił się we mnie gorzką mocą,
Wtłoczył duszę w ciemne mroki.
Myśli rojne umysł grzmocą,
Wrą burzliwe jak potoki.
I przygniata swym brzemieniem -
Łuna krwawa w sercu gorze,
Obejmuje jaźń płomieniem,
Wre i kipi uczuć morze.
To ci dźwigam ja – pan, brata,
To ci dźwigam błędny zwał.
Szarpie duszę myślą kata
Obłąkany, dziki szał.

Wżarł się mnie ból i tłoczy,
W mózgu wrze szaleńczy śmiech,
Grom za gromem już się toczy,
Pieni się burzliwa krew.
Gna mnie wicher w bezkres głuchy,
Tam gdzie ciemna, ciemna głąb.
Niech mnie porwą czarne duchy -
Myśli poplątanych kłąb.
I rozpalił ogień żyły,
Porwał duszę w wrący szał,
Sam sobie i sam niemiły
Po mordzie bym głucho prał.
Zapaliłbym wokół świat
Ogniem mej boleści.
Patrzcie! Idzie niemy kat,
Duszę mą bezcześci.
Podsyca go szatan wiernie,
Gna go w przepaść, chuć.
Zabij ból! Nie łykaj cierni,
Lepiej rozpacz rzuć!




SZALEŃSTWO WOJNY

PRZYGODY HANECZKI W OGONKU PO KIEŁBASĘ

(...)

Ciotka Mania (tak zwała się opiekunka sieroty) wychodziła z izby wczesnym rankiem do pracy, a Haneczka pozostawała samotna w mieszkaniu. Obserwowała szykującą sobie śniadanie ciotkę z odrazą prawie; jej długie, dziwne palce drżąc chwytały rozkrojone kawałki chleba i nos obwąchiwał je bezcelowo. Kropelkę oliwy, która skapnęła na stół, zlizywała chciwie językiem. Przygotowawszy się do odejścia, zostawiała dziewczynce całą górę nudnych zleceń:

Pamiętaj, dziś może być mięso! Zajrzyj do kooperatywy, może jest pietruszka na książeczkę warzywną. Pamiętaj! Pamiętaj!

A "do widzenia" nigdy, odchodząc, nie mówiła. Gdy odchodziła, małej spadał kamień z serca i czuła się wolna, choć samotna. Naprzeciw w oknach od świtu wrzała praca, szyby resortowe wyjątkowo nie zamarzły całkiem. Jedno okno, dziwnie czyste i nie zamazane, było jeszcze dość przezroczyste (podczas gdy reszta miała na sobie grubą warstwę mroźnych rysunków), toteż dziewczynka mogła swobodnie obserwować pracę akordowych maszynistek.

Często wpatrywała się w ciotkową twarz na przedwojennym obrazie. Pełna, dobra, nalana Mania z potrójnym podbródkiem śmiała się do Hanki szeroko i życzliwie. Momentalnie przed oczyma dziewczynki stawało żółte, głodne monstrum i tworzyło wielki kontrast z dawnym swoim charakterem i obliczem. Jak zwykle sierota usiadła na taboreciku i wodziła [wzrokiem] za wprawnymi ruchami maszynistek. Chwilami odbiegała od szyby i obejmowała ramionami piecyk, rozkoszując się oddechem gorąca. Z początku nie czuła głodu. Tydzień temu miała jeszcze gettowy apetyt, ale tutaj niedawno znikł. Zupę ledwie mogła w siebie wchlipać, chętniej już jadła chleb, ale skąd go tu wziąć...

Monotonnie mijały godziny, dłużyły się dni (i całe ludzkie życie). Zegar na stoliku tykał obojętny i wykonywał swój zwykły, szary obowiązek, posuwając wskazówki wedle czasu. Haneczce się zdawało, że on się żali, [kiedy indziej] znów że tęskni, płacze, krzyczy itd. "Głupie życie! Puste życie! Tik, tak, tik, tak." "Kooooperatywa!" wystukiwał zegar w mózgu dziecka. "Pamiętaj, zajrzyj! Tik, tak, tik, tak." Przed Haneczką zakołował okrągły chlebek i wpadł do rozwartych rączek. Białe ząbki wbijają się w [jego] miękkie ciało. Twardy chleb, nie można go zgryźć! "Daj go tu!" syczy ciotka Mania i zbliża się do niej. "Nie dam! Nie dam!" krzyczy [Haneczka]. Nos cioci zwiększa się, wydłuża, oczy robią się okrągłe, tragiczne, a palce przebierają, wiją się wężowato i zakręcają się koszmarnie. Hanka ucieka z chlebem przytulonym do piersi. Ciocia, wiedźma, goni sierotę. Palce zimne owijają się dookoła szyi, lód, strach, obłąkane oczy i... dziewczynka wypuszcza chleb, który toczy się i toczy, wreszcie znika wraz ze snem i jego koszmarem. Otwiera oczy, przeciera je i nagle przypomina sobie jędzowaty głos ciotki. "Pamiętaj! Zajrzyj do kooperatywy, pietruszka będzie..."
Pospiesznie narzuca palto, chwyta karty, pieniądze i biegnie do kooperatywy jak obłąkana.

Jest pietruszka? pyta zdyszana jakiegoś młodzieńca.

Ten, ziewając, nie odpowiada.

Jest pietruszka? krzyczy mu dziewczynka w ucho.
Nie jestem głuchy. Nie, teraz już nie ma.
Boże mój! szepnęła. A mięso? Nie wiecie, czy jest? spytała ponownie.
Było odpowiedział nieubłaganie zapytany.
A teraz? zapytała żałośnie.
Dziecko głupie! Czemu dręczysz ludzi pytaniami? Mięso było, zamknęli laden i fertig!

Wybiegła z kooperatywy, a w mózgu biły się gorzkie myśli: "Nie załatwiłam." "Nie przyniosłam." "Ciocia mnie zatłucze."
Wpadła do znajomej, ponurej sieni i natknęła [się] na ciemną postać ciotki, która sklęła ją bezlitośnie.

Ty mały bękarcie! Ty wyrzutku! Ja mam stać na trzaskającym mrozie, a ty sobie opuszczasz mieszkanie i klucza nie oddajesz sąsiadom. Dama się z niej porobiła!

Klucz należy do niej, izba do niej! Cała gospodyni! piszczała cieniutko ciotka Mania. Wyrwała niecierpliwie klucz z ręki wybladłej Haneczki i przekręciła go w zamku. Drzwi się otwarły. Weszły.

Słyszałam, że dziś było mięso, pietruszka, seler, doskonały dzień, odebrałaś? spytała.
Nie odparła i pobladła jak kreda. Cooo?! wrzasnęła jak oparzona Mania. Dlaaczeego? wyrzuciła, strasznie przedłużając wyraz.

Chwila milczenia. Odpowiedź:

Bo... bo... bo zaspałam palnęła z nagła i zadrżała na całym ciele.
Nie rozumiem. Co znaczy zaspałaś?
Usiadłam na taborecie i zasnęłam.
Acha! Acha! Ty łamago życiowa! Ty śpiochu. Teraz ja przez jej roztrzepanie mam głodować, mam cierpieć.

Tupała butami o podłogę, pluła śliną obrzydliwie, wreszcie po piętnastominutowym ataku umilkła. Hanka poszła do resortu z bijącym jeszcze ze strachu sercem i wyczerpana. Ciotka rozwalona na łóżku patrzyła tępo w sufit i łykała ślinę. Potem (...) po cichu otworzyła pudełko z cukrem sieroty, bo swego już nie miała, i pochłaniała go stołowymi łyżkami, nieprzytomna z rozkoszy. Dziewczynka po powrocie z resortu nic nie mogła przełknąć, piła tylko zachłannie litrami czarną kawę.

Co ci jest? spytała ją nagle ciotka, zaniepokojona jej wyglądem.
Pić mi się chce. Pić!
Może masz gorączkę? Mnie się chce jeść, a tobie pić, ha, ha, ha! zaśmiała się ochryple. Przyniosła Hance termometr od sąsiadów i rzekła:
Zmierz sobie. Włóż.

Mała wetknęła termometr pod pachę i usiadła na taboreciku. Minęło dziesięć minut. Ciotka wyjęła go i podniosła w górę do dziennego światła, wciskającego się oknem.

Masz gorączkę, hm, hm, ładna historia, trzydzieści dziewięć stopni hm, hm. Niczego sobie wydatki i ambaras.

Mijały dni. Gorączka nie spadała. Chora w łunach gorąca wiła się, skomląc jak szczenię. Ostatecznie ciotka Mania poszła po lekarza. Stwierdził zapalenie płuc w silnym stanie.

Ładna historia! użalała się opiekunka.
Trzeba ją lepiej odżywiać rzekł lekarz.
Panie doktorze! Mnie, biednej kobiecie, żyjącej jedynie z racji Rumkowskiego, daje się pod opiekę takie dziecko. Musiałam się na to zgodzić, bo nikt nie chciał jej wziąć. Teraz taka choroba, takie wydatki. Wszystko z mojej kieszeni, bo ta mała przecież nie zarabia, jest uczennicą.
Ja myślę, proszę pani, że najlepszym wyjściem będzie napisać do starego podanie z prośbą o przydzielenie talonu i użyczenie pieniędzy z kasy głównej odparł lekarz.
I muszę też opisać w podaniu moją beznadziejną sytuację, żeby Prezes wniknął w moje warunki rzekła ciotka.
Naturalnie! No, lekarstwa pani zapisałem, zawezwie mnie pani tak za trzy dni. Zobaczymy, jak płuca. Do widzenia!
Do widzenia odparła opiekunka i stanąwszy przed łóżkiem chorej, spytała niepotrzebnie: No, jak się czujesz?
Lepiej bąknęła sierota.

Nie było lepiej, lecz znacznie gorzej. (...)

Co teraz zrobicie, Maniu? pytała opiekunkę sąsiadka Szpic.
No, cóż mogę uczynić dla niej? Sama ledwie zipię, oddawać nie mogę. Ach, to życie! narzekała w odpowiedzi.
Ja ją radzę oddać do szpitala mówiła Szpicowa.
Jeszcze nie teraz. Napisałam podanie, czekam na odpowiedź. Może coś otrzymam.
Rzeczywiście, pewnie! przytakiwała Szpicowa.

Chora spalała się coraz bardziej w pożarze gorączki. Odpowiedz nie nadchodziła. Haneczka leżała cicho, czasem tylko jęknęła głośniej, poza tym nic więcej. Twarzyczka jej malała z dnia na dzień, a oddech stawał się coraz krótszy. Nic nie jadła, na jedzenie patrzała z obrzydzeniem. Na pytania "Jak się czujesz?" odpowiadała "Lepiej." Nieświadoma swojej choroby, wymęczona ciągłością gorączki, powoli zamierała. Zamierała, nikła, chudła cicho, bez jęków, narzekań. Brakowało jej opiekuńczego skrzydła matki. Gorącego, matczynego pocałunku. Umierała bez pocałunku, bez specjalnej opieki i zupełnie nieświadoma śmierci. Nie poznawszy jeszcze życia, szła do ziemi, by więcej nie wrócić do żyjącego świata. Wyzionęła swój parszywy żywot i zostało ciało. Ciało bezużyteczne, niepotrzebne usunięto i zakopano. Ciocia Mania miała jeszcze tyle serca, że postarała się w Wydziale Pogrzebowym o małą tabliczkę z napisem: "Haneczka Gutman, lat 10." Potem wróciła do mieszkania, zaścieliła łóżko po trupie i zasiadła do śniadania.

Zegar na stoliku tykał, mijały godziny. Wlokło się beznadziejnie życie, jak [wcześniej] żywot małej Haneczki.



Dariusz Leśnikowski

KOMENTARZ EDYTORSKI

Utwory Abrama Cytryna zamieszczone w tym zbiorze zostały przepisane i zrekonstruowane na podstawie fotokopii rękopisów przekazanych przez jego siostrę - Lucie. Oryginały, odnalezione przez Panią Lucie Cytryn-Bialer w mieszkaniu, które zajmowali podczas pobytu w Litzmannstadt Getto, znajdują się w Wiesenthal Center w Los Angeles.

Zeszyty zawierające utwory napisane przez Abramka, odnalezione w domu przy ul. Starosikawskiej 14, zachowały się w bardzo różnym stanie; niektóre były wilgotne, zaatakowane przez pleśń, tekst w wielu miejscach był już nieczytelny. Abram, pomijając inne niedogodności i cierpienia, bolał nad niedostatkiem materiałów piśmienniczych, przede wszystkim papieru i ołówków. Zapełniwszy czyste karty, zmuszony był je wykorzystywać ponownie - między wierszami już powstałych utworów umieszczał wersy kolejnych, nowych. Teksty, z braku miejsca, urywały się niespodziewanie. Kolejne ich części można odnaleźć w innych zeszytach - trudno ustalić porządek i często przynależność poszczególnych fragmentów do konkretnego utworu. Większość z nich nie posiada także tytułów, co utrudnia łączenie fragmentów.

Wiele wierszy i utworów prozatorskich było z pewnością nieukończonych - Abram zamierzał nad nimi pracować w przyszłości. Niewątpliwie z czasem pogłębiała się w młodym twórcy świadomość tego, co stanowi o jakości w pisarstwie - świadczy o tym chociażby fakt selekcji utworów dokonany przed wyjazdem do obozu; chłopiec wybrał teksty - jego zdaniem - najlepsze. Nie można do końca ustalić chronologii tej twórczości. Poddana analizie wykazuje duże zróżnicowanie. Niektóre z tekstów zdają się być znacznie dojrzalsze, także pisarsko, od innych. Na początku skatalogowano ok. 360 różnych fragmentów poezji i prozy. W książce połączono ze sobą wiele z nich i, jak się wydaje, niektóre teksty udało się zrekonstruować w całości. Postąpiono tak wyłącznie w tych przypadkach, które nie budziły wątpliwości. Niestety ogromna ilość fragmentów pozostaje "samotna". W publikacji znajdzie czytelnik pojedyncze strofy, stanowiące być może część większej, a trudnej do zrekonstruowania całości, strofy niepełne, czasem nawet dwuwierszowe frazy.

Część wierszy i opowiadań udało się zrekonstruować z gwarancją niepopełnienia błędów. Scalono teksty, które sąsiadowały ze sobą na kolejnych, numerowanych stronach, niektóre, choć zamieszczone były w różnych zeszytach, stanowiły niewątpliwą kontynuację wcześniejszych; świadczyły o tym ułamki fraz, rytm, układ rymów, stosowanie podobnych środków stylistycznych i wyrażeń przy tej samej tematyce strof.

W przypadku rozproszonych fragmentów opowiadań, tam, gdzie były wątpliwości, dotyczące np. kolejności fragmentów, decydująca była interpretacja redaktora, poprzedzona skrupulatną analizą tekstu.

Utwory prezentowane w zbiorze pogrupowano niezależnie od przynależności rodzajowej oraz gatunkowej tak, aby ukazywały przeżycia i świadomość autora wplecione najpierw w czas pokoju i marzeń o wielkim pisarstwie, potem w czas wojny i piekła getta. W ostatnich dwóch sekcjach (Później, Dusza pogrzebana) zamieszczono utwory, w których Abram Cytryn, doświadczony traumą "życia za drutami", wraca do niewolnych od bólu, ale i nadziei, refleksji na temat posłannictwa poety i poezji. Abram Cytryn pisał po polsku. Jego polszczyzna jest na ogół poprawna, choć normalna edukacja chłopca została w brutalny sposób przerwana w wieku 12 lat. Nie dziwią zatem niektóre uchybienia językowe. W edytowanych tekstach poprawiono błędy ortograficzne, poprawiono składnię i - w minimalnym, tylko koniecznym zakresie - styl. Trudności sprawiały w tym względzie słowa i wyrażenia, które wynikały z przedwojennego obyczaju językowego. Te, o ile były poprawne, pozostawiono, podobnie jak i słowa oraz stwierdzenia, które posiadają walor neologizmów językowych - do ich tworzenia Abram miał wyjątkowe upodobanie. Uzupełniono - przyjmując zasadę intonacyjną - interpunkcję, postępując zgodnie ze zwyczajami autora i zgodnie ze wskazówkami, którymi były zapisy interpunkcyjne zachowane w czytelnych fragmentach jego utworów.

Niektórych zdań czy słów nie udało się w pełni odczytać. Teksty wymagały też oczyszczenia z niedokończonych, urwanych myśli. Te miejsca zostały oznaczone wielokropkiem ujętym w nawiasy okrągłe. Niektóre słowa, trudne do odczytania, ale raczej niebudzące wątpliwości co do ich brzmienia, bądź też słowa uzupełnione przez redaktora (za wzór służyły nieraz wyrazy stosowane w podobnym kontekście przez samego Abrama Cytryna), czy też wpisane dla zrozumienia tekstu, poprawienia jego składni albo stylu - zostały ujęte w nawiasy kwadratowe.

Nie zaznaczano w tekstach tych miejsc, które wymagały poprawy stylu, składni, fleksji itp. i obywały się bez dopisywania czy ujmowania słów.

W rezultacie osiągnięto pewien kompromis. Poprawiono teksty tam, gdzie pozostawienie - często przypadkowych, mimowolnych - błędów utrudniałoby zrozumienie wypowiedzi lub zmieniałoby intencje autora, lecz celowo nie pozbyto się tych niedoskonałości językowych, które pozwalają obcować - poprzez tekst - z młodym twórcą, posiadającym swój oryginalny język wypowiedzi, przyzwyczajenia (czy nawet manierę) i widzieć go jako chłopca piszącego w koszmarnych warunkach wojny, głodu, ludzkiego upodlenia, kilkunastoletniego twórcy, który - gdyby dostał szansę - mógł zostać pisarzem dojrzałym i ukształtowanym, ale tej szansy nie otrzymał.

Dariusz Leśnikowski






HOME | NOWOŚCI | WYSTAWY | ARTYŚCI | KONTAKT